Linie: TAP Portugal
Lot: TP 217
Trasa: LIS – BOS
Samolot: Airbus A330-202
Klasa: C (biznes)
Czas planowy: 10.55 – 13.30
Nasze pierwsze doświadczenie z portugalskimi liniami TAP na długich lotach było dość traumatyczne. W związku ze zmianą rozkładu lotów, TAP nie był nas w stanie dowieźć na zaplanowany lot Azul Airlines, w wyniku czego zostaliśmy przebookowani na kolejny lot na trasie z Lizbony do Sao Paulo, na pokładzie Airbusa A340 TAP Airlines. Wrażenie jakie w naszej pamięci pozostawiła linia nazwalibyśmy dyplomatycznie nie najlepszym.
Przy rezerwacji podróży do Bostonu mieliśmy więc sporo wątpliwości, czy wybrać TAP. Ostatecznie zadecydowała cena i znalezione w sieci zdjęcia wnętrz klasy biznes Airbusów A330 przewoźnika.
Po przylocie z Warszawy do Lizbony i spędzonej tu nocy, na lotnisko dotarliśmy na około dwie godziny przed planowanym odlotem do Bostonu. Ponieważ podróżowaliśmy „na lekko”, czyli jedynie z bagażem podręcznym, odprawiliśmy się na lot na stronie www przewoźnika, omijając stanowiska odprawy. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa, udaliśmy się na chwilę do saloniku biznesowego flagowego portugalskiego przewoźnika.
Mimo sporego ruchu i dużej ilości pasażerów, udało nam się skosztować słynnych pastéis de nata. Niedługo potem udaliśmy się do kontroli paszportowej – korzystając z bramek ABC (Automated Border Control) – aby po chwili znaleźć się w strefie non-Schengen stołecznego lotniska Portugalii. Warto zaznaczyć, że TAP Portugal nie posiada w tej części terminalu własnego saloniku. Nie proponuje też swoim gościom podróżującym w klasach premium żadnej alternatywy. Biorąc pod uwagę dość dobrze rozbudowaną siatkę połączeń zarówno do obu Ameryk, jak również do wielu punktów w Afryce, jest to rozwiązanie dziwne.
Naszą uwagę zwróciła również procedura zastosowana dla naszego rejsu przy bramce 45, z której mieliśmy odlecieć do USA. O ile znane są nam procedury dodatkowej kontroli stosowane na różnych lotniskach, z których odlatują loty do Stanów Zjednoczonych, o tyle to, co nas spotkało w Lizbonie było dość dziwne. Strefa gate odgrodzona została taśmą. Do jej wewnętrznej części można było się dostać jedynie po dodatkowej kontroli dokumentów oraz „losowej”, dodatkowej kontroli bezpieczeństwa. Mieliśmy to „szczęście”, że zostaliśmy do niej wybrani. Sama procedura nie odbiegała znacznie od tego, co przechodzić musieli wszyscy pasażerowie chcący dostać się do strefy sterylnej lotniska, z tą drobną różnicą, że przeprowadzający ją funkcjonariusze nie dysponowali przy gate odpowiednim sprzętem i zamiast prześwietlania bagażu, przeglądali je ręcznie, a pasażerom kazano dodatkowo zdejmować obuwie. Mimo wszystko operacja ta była przeprowadzana sprawnie, grzecznie i uprzejmie.
Niestety, wejście na pokład opóźniało się dość znaczne, chyba, że za czas boardingu uznamy moment wpuszczania pasażerów do wygrodzonej strefy przy bramce – wtedy cały proces można by zakwalifikować jako przebiegający zgodnie z planem. Nieco poważniej jednak – po kilkudziesięciu minutach opóźnienia, na pokład zaproszeni zostali w pierwszej kolejności pasażerowie wymagający asysty, oraz rodziny z małymi dziećmi. Po nich do samolotu wpuszczeni zostali pasażerowie klasy biznes oraz posiadacze statusu Gold w programach linii zrzeszonych w Star Alliance. Przy drzwiach samolotu, pasażerowie witani byli przez załogę, która po rzucie oka na kartę pokładową wskazywała kierunek w którym powinni się oni udać. Całość tej interakcji była dość chłodna i minimalistyczna, a sytuacja przy drzwiach nieco chaotyczna, do czego TAP Portugal zdążył nas przyzwyczaić podczas kilkunastu rejsów, które odbyliśmy na ich pokładach w ostatnim czasie.
Z zaskoczeniem odnotowaliśmy fakt, że mimo stosunkowo nowoczesnej kabiny klasy biznes, poszczególne części i materiały robiły wrażenie starych, zużytych. Dotyczyło to głównie szarych plastików, stanowiących znaczną część elementów zabudowy w tym miejscu. Podczas odprawy, udało nam się „upolować” miejsca przy prawej burcie samolotu, gdzie w rzędach nieparzystych zainstalowano pojedyncze siedzenia. Tak zwane „trony” charakteryzują się dodatkowymi blatami oraz szafkami po obu stronach fotela. Są to miejsca bardzo wygodne do pracy i preferowane przez osoby, które mają zamiar w czasie rejsu popracować w maksymalnie przyjaznych jak na to miejsce warunkach.
Po zajęciu miejsca przez pasażerów, Stewardesy rozpoczęły dystrybucję menu i karty win w jednym. Następnie, na wózku, rozwiozły pasażerom dodatkowe gadgety w postaci kosmetyczek podróżnych (amenity kit) oraz słuchawek. Kolejny serwis to napoje powitalne (welcome drink) – tu do wyboru pasażerowie mieli wodę bądź sok pomarańczowy, a zabrakło zwyczajowego szampana. Do tego każdy chętny mógł również otrzymać małe opakowanie solonych orzeszków.
Mimo kilkudziesięciominutowego opóźnienia boardingu, drzwi do samolotu zamknięte zostały jedynie kilkanaście minut po planowanym czasie odlotu, a w czasie kołowania na pas startowy pasażerom zaprezentowana została w sposób hybrydowy – częściowo na ekranach systemu rozrywki, częściowo demonstrowana przez załogę – instrukcja bezpieczeństwa. Chwilę później samolot oderwał koła od ziemi i rozpoczęliśmy rejs przez Atlantyk, w kierunku wschodniego wybrzeża USA.
Po wyłączeniu sygnalizacji „Zapiąć Pasy” Stewardesy rozpoczęły serwis zbierając zamówienia od pasażerów. Do dnia dzisiejszego nurtuje nas pytanie, dlaczego, siedząc w tylnej części kabiny klasy biznes, byliśmy pierwszymi osobami, od których załoga postanowiła rozpocząć tę czynność. Jedynym co nam do tej pory przyszło na myśl był fakt posiadania wysokiego statusu w programie lojalnościowym, choć nieco trudno przychodzi nam uwierzyć, że byliśmy jedynymi podczas tego lotu, którzy takowy posiadali. Zagadkę tę przyjdzie nam rozwiązać chyba dopiero, kiedy przy okazji kolejnej podróży na pokładach TAP zapytamy o to obsługę.
Po zebraniu zamówień, załoga rozpoczęła serwis od podania gorących, wilgotnych ręczniczków, oraz zaserwowania amuse-bouche w postaci kanapki z mięsem homara oraz prażonych ziaren łuskanego słonecznika. Przekąska była ciekawa kompozycyjnie, ale złe lub zbyt długie jej przechowywanie sprawiło, że pieczywo było częściowo wyschnięte, co nie wpływało zbyt dobrze na jej odbiór.
Nieco śmiechu wzbudził u nas sposób podawania posiłku, jaki zastosowały portugalskie linie, szczególnie w zestawieniu z tym w jaki sposób zbierane były od pasażerów zamówienia. Jedzenie podawane jest z pojedynczego wózka, który rozpoczyna swą trasę od przejścia po lewej stronie samolotu i miejsca 1A, idąc do końca tej części kabiny, po czym zawraca do przedniej kuchni, gdzie uzupełniane są wszystkie brakujące elementy serwisu. Po tym cały proces zaczyna się od nowa w pierwszym rzędzie po prawej stronie kabiny. W efekcie, mimo niewytłumaczalnego pierwszeństwa przy zamawianiu potraw, na naszych stolikach lądują one jako jedne z ostatnich w całej kabinie.
Na przystawkę zaproponowano nam zupę krem z batatów z suszonymi pomidorami, nalewaną z termosu. To rzadko spotykany sposób podania – zazwyczaj zupy odgrzewane są w pokładowych kuchenkach już na talerzach. Do tego wędzony halibut z pestkami dyni, oraz wybór pieczywa z koszyczka. Zupa okazała się być zupełnie smaczna, choć nieco już zimna. Z drugiej strony jest to to samo danie, które jedliśmy już lecąc z TAPem do Sao Paulo. Warto do czasu do czasu zmieniać coś w proponowanym pasażerom menu.
Bardzo dobra okazała się ryba – smaczna, miękka, aromatyczna, z wyraźnie wyczuwalną nutą dymu wędzarniczego i głębokim, ale nie nieprzyjemnym smakiem ryby. Jedyne poważne zastrzeżenia, jakie możemy mieć do tej części obiadu to klasyczna, gumowata i wilgotna buła lotnicza, oraz nieco zbyt duże porcje. Pamiętajmy, że to tylko przystawka, która w rzeczywistości bez problemu mogłaby stanowić pełne i syte danie główne.
Dużym zaskoczeniem było dla nas danie główne – zamówiony stek był pyszny, szczególnie biorąc pod uwagę, że podano nam go w samolocie, na wysokości niemal dziesięciu tysięcy metrów. Mięso było kruche, miękkie, soczyste i aromatyczne, wysmażone jak należy, proste i smakowite. Bardzo pasowała nam też kompozycja całego dania – warzywa na parze, podsmażane ziemniaczki, których nie dominował silny smak skrobi, a do tego delikatny sos musztardowo-miodowy. Jedyne, do czego moglibyśmy się przyczepić podczas tego posiłku to brak przypraw, a odrobina pieprzu i szczypta soli na pewno pomogłyby mu wzbić się na jeszcze wyższy poziom.
Po obiedzie zaserwowano gościom desery, które rozwożono na wózku, według wcześniej wspomnianego schematu. Mając do wyboru świeże owoce, ciasta, lody oraz sery, zdecydowaliśmy się spróbować lodów. Ich największą zaletą było to, że w momencie podania miały temperaturę niemal idealną do natychmiastowej konsumpcji. Ich główną wadą, w naszym mniemaniu, była zdecydowanie zbyt duża ilość cukru użyta do ich przyrządzenia. Na „osłodę” każdy chętny mógł się jednak nacieszyć sugerowanym i hojnie serwowanym przez załogę Porto, jako doskonałym uzupełnieniem finiszu posiłku. Na sam koniec serwisu pasażerowie poczęstowani zostali jeszcze gorącymi napojami, oraz wyborem czekoladek o różnej zawartości kakao, zależnie od preferencji.
Cały serwis obiadowy od jego rozpoczęcia do sprzątnięcia ostatnich naczyń trwa niemal dwie i pół godziny. Biorąc pod uwagę długość lotu jest to czas zdecydowanie za długi. Można by go w prosty sposób skrócić niemal o połowę, stosując się do modelu spotykanego w wielu innych liniach, w którym wózki z daniami rozpoczynają swoją trasę równocześnie w obu przejściach. Z jakiego powodu TAP zdecydował się na zastosowanie innego modelu – trudno nam powiedzieć.
Po skończonym posiłku załoga zaciemnia kabinę. Część pasażerów urządza sobie drzemkę, część pracuje, a jeszcze inna oddaje się rozrywce w postaci lektury, gier bądź przegląda zawartość systemu IFE (In Flight Entertainment). Jego zawartość to mieszanka starszych produkcji z produkcjami kierowanymi na rynki portugalskojęzyczne, z niewielką domieszką materiałów angielskojęzycznych, w tym kilku hitów Hollowyood’u na czasie. Technicznie, sam system jest dość wygodny, szybki, z dotykowym ekranem i intuicyjnym w obsłudze pilotem. Widać tu jednak, bez większego poszukiwania, pewne niedoróbki – w niektórych miejscach podczas oglądania filmów pojawiają się kody, zamiast właściwych komunikatów czy napisów.
Warto przy okazji wspomnieć kilka słów o samym fotelu – „tronie”. Oprócz dwóch konsol, po obu stronach siedziska, warto zwrócić uwagę na fakt nie tylko dużej ilości przestrzeni do pracy, ale też jej wygodnej organizacji. Na półkach od strony burty jest sporo miejsca na rzeczy prywatne pasażerów, a zamykana „szafka” od strony przejścia zapewnia miejsce do dyskretnego i bezpiecznego umieszczenia kolejnych drobiazgów. Sam fotel jest dość twardy i zaskakująco mało „sterowny” – oprócz kilku preprogramowanych ustawień nie pozwala on na żadne dodatkowe manipulacje i dostosowanie do wymogów bądź preferencji pasażera. Do dyspozycji pasażerów oddano też dodatkowo trzypunktowe pasy bezpieczeństwa, bardzo wygodny uchwyt na słuchawki oraz gniazda z prądem oraz gniazdo USB. Warto zwrócić uwagę, że sterowanie dostępnością możliwości ładowania znajduje się w rękach załogi, która dezaktywuje gniazda w czasie postoju i pobytu maszyny na ziemi i włącza je dopiero po starcie.
Toalety z przodu kabiny są nieco większe niż te z tyłu samolotu, nie oferują za to żadnych ułatwień i udogodnień, jakie często spotkać można na pokładach innych linii w klasach premium. Jedynym dodatkiem, jaki udało nam się zauważyć były wilgotne chusteczki odświeżające.
W czasie zaciemnienia kabiny, podobnie jak na innych naszych lotach tego przewoźnika, pomiędzy serwisami, niewiele się dzieje. Załoga w kabinie pojawia się rzadko, a kiedy już się tu znajdzie, nie interesuje się zbytnio potrzebami i wygodą pasażerów. Przy takim podejściu załogi, pasażerowie nie mają innego wyjścia na zamówienie dodatkowego napoju lub przekąski, poza skorzystaniem z przycisku przywoływania, którego to Stewardessy i Stewardzi podobno nie znoszą. Nam udało się ograniczyć konieczność skorzystania z tej opcji do pojedynczej próby, a zamówione przez nas w ten sposób napoje pojawiły się u nas stosunkowo szybko.
Na nieco ponad godzinę przed planowanym lądowaniem w Bostonie, załoga rozpoczęła przygotowania do kolejnego serwisu. Tym razem wszystko odbyło się dużo sprawniej i szybciej, co po części wynikało z faktu, że mniej więcej połowa pasażerów zrezygnowała z tego posiłku, przedłużając w ten sposób swój czas wypoczynku.
Na początku podano pasażerom gorące ręczniczki, po czym z pominięciem wózka, bezpośrednio z galley, na tacach, zaserwowano zestaw składający się z talerza z wędliną i serami, oraz kolejnego ze świeżymi owocami. Do tego, według zamówień podawano ciepłe i zimne napoje, a także pieczywo z koszyczka. Tym razem Stewardesy dbały o to, aby wszyscy chętni otrzymali na pewno wszystko, czego potrzebują, wielokrotnie powtarzając „obchód” zarówno z pieczywem, jak i z wózkiem z napojami.
Po około trzech kwadransach kabina była już całkowicie wysprzątana i gotowa do lądowania. W ramach przygotowań, jeszcze nad Atlantykiem zebrano od pasażerów słuchawki rozdawane na początku rejsu i zamieniono je na jednorazowe „pchełki”.
Samo lądowanie przebiegło bez najmniejszych zakłóceń i było jednym z najbardziej miękkich jakie mieliśmy przyjemność doświadczyć.
Witamy w Bostonie!
Linie: TAP Portugal
Lot: TP 218
Trasa: BOS – LIS
Samolot: Airbus A330-202
Klasa: C (biznes)
Czas planowy: 18.40 – 06.00
Na popołudniowy lot powrotny z Bostonu do Lizbony wybieramy się nieco wcześniej – pojawiamy się na lotnisku około trzy godziny przed planowanym czasem odlotu. Po części jest to spowodowane okresowymi długimi kolejkami do kontroli bezpieczeństwa, a częściowo chęcią odwiedzenia saloniku biznesowego Lufthansa Business Lounge, znajdującego się w innej części terminala niż bramka, z której odlatuje nasz samolot.
Na lot odprawiamy się przez internet i podobnie jak na trasie do USA, bez potrzeby nadawania bagażu, z mobilnymi kartami pokładowymi przechodzimy bez długich kolejek do strefy sterylnej lotniska. Spędzamy chwilę w saloniku Lufthansa, po czym udajemy się do bramki C17, gdzie zaparkowano samolot, którym wrócimy do Europy.
Boarding zaczyna się z niewielkim opóźnieniem, ale sama procedura wejścia na pokład to istny chaos. Na początek do wejścia zapraszane są osoby wymagające asysty oraz rodziny z małymi dziećmi. Pojedynczej osobie na wózku inwalidzkim towarzyszy kilkanaście innych, które wchodzą na pokład jako pojedyncza rodzina. Podobnie ma się sprawa w przypadku rodzin z dziećmi. Dwójce urwisów towarzyszy grupa blisko dwudziestu dorosłych. To ewidentne nadużywanie rozwiązania, które stworzone zostało w słusznej sprawie. Nikt nie wydaje się tym zaskoczony, ani tym bardziej zainteresowany. W dalszej kolejności na pokład wpuszczani są pasażerowie klasy biznes oraz posiadacze statusu Gold w programach lojalnościowych linii zrzeszonych w Star Alliance.
W tym miejscu następuje spory zgrzyt – próbując wejść na pokład, korzystając z mobilnych kart pokładowych, zostajemy odesłani do kontuaru w celu „dodatkowej weryfikacji”. Tu po raz kolejny chaos i brak jakichkolwiek zasad i procedur. Wymiana zdań pomiędzy obsługą skanerów boardingowych a osobami przy kontuarze w formie krzyków trwa dłuższą chwilę, jeszcze dłuższą zabierze wstukiwanie czegoś na klawiaturze, bez najmniejszej informacji dla pasażerów (nie jesteśmy jedyni), poza „passport please!”. Już kilkanaście minut później, kiedy na pokład weszli już prawie wszyscy, otrzymujemy wydrukowane karty pokładowe, z którymi możemy ruszać w dalszą drogę.
Na dzisiejszym locie, kabina klasy biznes zajęta jest do ostatniego miejsca. Większość pasażerów stanowią Amerykanie. Nam ponownie udało się zająć „trony”, więc czym prędzej zajmujemy miejsca. Okazują się one przygotowane do lotu w sposób znacznie bardziej kompletny niż przy poprzedniej naszej wizycie w tym miejscu. Na pasażerów czekają gotowe, zarówno pościel z poduszką, jak kosmetyczka podróżna (amenity kit) i słuchawki, oraz menu z kartą win.
Załoga pospiesznie roznosi napoje powitalne, wśród których tym razem, oprócz wody i soku pomarańczowego, pojawia się szampan. W tak zwanym międzyczasie, do kilku osób w kabinie podchodzi Szefowa pokładu, przedstawia się i uskutecznia małą, niezobowiązującą pogawędkę. Ponieważ zaszczyt ten spotyka tylko kilka osób, w tym nas, próbując znaleźć klucz do tego zjawiska, domniemujemy, że po raz kolejny wyznacznikiem może tu być status w programie lojalnościowym. Korzystając z zaistniałej sytuacji, po zaznajomieniu się z ideą nowej kolekcji kosmetyczek podróżnych TAP, prosimy Szefową Pokładu o wymianę jednej z naszych na taką, której w swojej kolekcji jeszcze nie mamy. Ta przyjmuje wyzwanie, choć przyznaje, że nie wie czy po poprzednim locie zostały jeszcze jakieś nadmiarowe sztuki, w stosunku do liczby pasażerów, ale zrobi co w jej mocy.
Korzystając z wolnej chwili próbujemy myszkować w systemie rozrywki pokładowej (IFE), ale okazuje się, że na ziemi, wyświetla on tylko statyczny obraz. Podobnie jak przy poprzednim locie – na ziemi nie działają też gniazda ładowania, ani to 110V/230V, ani gniazdo USB.
W głośnikach odzywa się kapitan, który informuje nas o sprzyjających warunkach do szybkiej podróży przez Atlantyk w kierunku Europy ze względu na wiejący w tym kierunku jetstream, co owocuje tym, że przewidywany czas naszej podróży skróci się do pięciu godzin z mały okładem. Chwilę później zamykają się drzwi samolotu, a załoga rozpoczyna demonstrację procedur bezpieczeństwa, której część wyświetlana jest na ekranach systemu rozrywki, a część osobiście przez załogę. Ciekawostką wyświetlanej instrukcji bezpieczeństwa portugalskich linii jest fakt, że jedną z pojawiających się tam postaci jest Polka.
Start z lotniska Logana w Bostonie odbywa się zgodnie z planem. Po starcie Stewardesy zapominają włączyć system rozrywki, o czym pasażerowie przypominają im dopiero kiedy wyłączona zostaje sygnalizacja „Zapiąć Pasy”. Wyraźnie zadowolony Kapitan raz jeszcze odzywa się w głośnikach ponad głowami informując, że będziemy unoszeni przez jetstream, który spowodować może z jednej strony turbulencje, z drugiej jednak, dzięki prędkości tego prądu powietrznego, nasza prędkość względem ziemi może wynieść nawet siedemset mil na godzinę! Szefowa Pokładu po komunikacie Kapitana informuje również pasażerów, że serwis będzie możliwy tylko wtedy, kiedy nie będziemy znajdować się w strefie turbulencji.
W kabinie klasy biznes serwis zaczyna się około dwóch kwadransów po starcie. Na początek amuse-bouche w postaci kurczaka z sosem na liściu czerwonej cykorii. Trudno nazwać to danie wybitnym – nam udaje się wyczuć głównie smak gotowanego kurczaka i majonezu, który stanowi bazę do użytego sosu.
Dalej, podobnie jak na locie do USA, zaczyna się główna część posiłku, serwowana z wózka. Na przystawkę podano przegrzebki z dżemem z boczku, sałatą i wstążką marchewki. Owoce morza mają świetną fakturę, są pyszne, choć odrobinę za zimne. Dżem bekonowy dodaje przyjemnej słoności i dodatkowej porcji umami, ale kawałki wieprzowych skwarek są nieco zbyt twarde w zestawieniu z delikatnymi przegrzebkami.
Zupa pomidorowa z grzankami z pumpernikla okazuje się być fenomenalna. Ciepła, gęsta, aromatyczna, z dodatkiem papryki i jej ostrości, okazuje się być w wręcz koncertowo uzupełniana przez aromat prażonego, ciemnego pieczywa.
Przy daniu głównym następuje małe zamieszanie – otrzymujemy inne potrawy niż zamawialiśmy. Sytuacja wyjaśnia się w mig i na naszych stolikach ląduje już to, co miało się na nich znaleźć. Krewetki są jędrne, mięsiste, świeże, pełne smaku, choć znów – odrobine za słone, ale to być może wyraz osobistych preferencji. Szparagi wykazują świetny balans pomiędzy dwoma skrajnościami, w jakich występują zazwyczaj na pokładach samolotów. Bywają albo rozgotowane do granic możliwości, albo twarde, niczym prosto z pola. Te w TAPie są idealne – miękkie i soczyste, stawiające delikatny opór przy ugryzieniu, chrupiące, al dente! Ryż mimo, że miejscami przy podgrzewaniu nieco zbyt bardzo wysechł, jest smaczny i dobrze ugotowany.
Myśląc o deserze, chcieliśmy spróbować ciast i serów, ale wielkość porcji dań serwowanych na tym locie była tak wielka, że nie ma na to szans. Rozsądnie decydujemy się jedynie na małą porcję owoców. Pełen serwis nie mógłby się tu zakończyć bez propozycji kawy, herbaty, odrobiny Porto i czekoladki. Cały serwis tym razem trwał ponad dwie godziny. Biorąc pod uwagę, że cały lot to pięć godzin z okładem – to dużo.
Niestety, załoga zapomniała po starcie włączyć prąd w gniazdach, w związku z czym pozostawione na czas posiłku do ładowania urządzenia cały czas pozostały rozładowane. Dopiero interwencja u Szefowej Pokładu pozwoliła nam nieco popracować. Myśleliśmy nawet, aby czas spędzony w chmurach przeznaczyć na publikację kolejnego artykułu, ale skutecznie odstraszyły nas od tego ceny transmisji danych w pokładowym systemie Wifi.
Próbowaliśmy też skorzystać z możliwości zakupów duty free na pokładzie. No i się zaczęło. Najpierw dowiedzieliśmy się, że rzeczy które nas interesują nie ma. Po kilkunastu minutach okazało się, że być może są na wózku w klasie ekonomicznej. Kiedy wymarzone przez nas towary w końcu się odnalazły, zaczął się problem z płatnościami. Pierwsza z kart, których chcieliśmy użyć jest podobno nieobsługiwana przez portugalskie linie. Kolejna mogła być zaakceptowana, ale najpierw należało spisać dane z paszportu – pierwszy raz spotkaliśmy się z taką procedurą. Przy płatności gotówką, okazanie paszportu nie byłoby konieczne, co uświadomiła nam odpowiadająca za „podniebny sklepik” Stewardesa. Na koniec już tylko odmowa potwierdzenia zakupu PINem i konieczność podpisania paragonu. I już! Żeby kupować w duty free na pokładzie TAP trzeba się uzbroić w cierpliwość!
Kiedy do lądowania zostało nam mniej więcej półtorej godziny, załoga rozpoczęła serwis „śniadaniowy”. Ponieważ liczba chętnych na posiłek była niewielka – większość pasażerów wolała trochę dłużej pospać, tace z zestawami śniadaniowymi podawane były bezpośrednio z pokładowej kuchni. Zestaw, który otrzymaliśmy, mimo swojej skromności, wydał nam się adekwatny do pory lotu i lądowania w Lizbonie. Przed nami postawiono świeże owoce, jogurt, świeże pieczywo z koszyka – o dziwo tym razem było ciepłe i smaczne, nie gumowate i suche jak zazwyczaj. Do tego dżem, masło oraz napoje do wyboru.
Na niespełna czterdzieści minut przed lądowaniem kabina była już posprzątana i gotowa na spotkanie z Lizboną. Mniej więcej wtedy pojawiła się też u nas Szefowa Pokładu z kosmetyczką podróżną z wzorem kolejnego portugalskiego miast. To miłe, że mimo wszystko pamiętała o naszej prośbie z początku lotu.
Koła samolotu dotknęły pasa lotniska w Lizbonie o godzinie 5:23 rano. Maszyna zaparkowała na stanowisku oddalonym, a do terminalu odwiezieni zostaliśmy dedykowanym dla pasażerów klasy biznes autobusem.
Połączenia transatlantyckie z zachodniej Europy do amerykańskich metropolii wschodniego wybrzeża, takich jak Nowy Jork czy Boston to dziwne loty, odbywające się głównie na maszynach szerokokadłubowych, trwające jednak w okolicach sześciu godzin. Biorąc pod uwagę długość serwisu – czy to w TAPie, czy w Lufthansie, pasażerom pozostaje niewiele czasu na pracę bądź wypoczynek. Warto przed wylotem rozważyć, czy posiłek na pokładzie wart jest utraty kilku dodatkowych godzin snu.
Mając to na uwadze, produkt TAP na pokładzie Airbusa A330, szczególnie biorąc pod uwagę siedzenia „trony” jest zupełnie poprawnym sposobem przedostania się na drugą stronę Atlantyku, jeśli chcemy w tym czasie popracować. W przypadku chęci wypoczynku, odradzamy te miejsca wszystkim, którzy śpią inaczej niż prosto na plecach – ilość miejsca na nagi, szczególnie dla osób lubiących spać na boku, może okazać się zbyt mała. O tych, którzy lubią się w czasie drzemki powiercić, w ogóle nie będziemy wspominać. Dla nich jedynym ratunkiem są siedzenia w pierwszym rzędzie (bulkhead), gdzie ilość miejsca na nogi jest zdecydowanie większa.
Sam serwis i obsługę oceniamy w TAP przeciętnie. Większość załóg, podczas kilkunastu naszych lotów była niezainteresowana losami pasażerów i ich potrzebami. Szefowa w locie powrotym z Bostonu i załoga, która któregoś razu „wiozła” nas z Lizbony do Warszawy to wyjątki w stosunku do reszty naszych doświadczeń.
Mimo wszystko, stosunkowo dobra cena oraz zachęcające „milowanie” trasy do wielu programów lojalnościowych, może być dla wielu osób wystarczającym argumentem, aby skorzystać z usług portugalskiego przewoźnika przy następnej wyprawie.