Możliwość lotu w kabinie pierwszej klasy linii Cathay Pacific była dla nas sporym zaskoczeniem. Po pierwsze, nie planowaliśmy podróży do Kanady czy USA. Po drugie, wypełniając dane rezerwacji biletu w, będącej w naszej opinii okazją dekady, „wyprzedaży” lotów z Wietnamu do Ameryki Północnej, nie mieliśmy nawet pewności, że nasze dane zostały poprawnie przyjęte – robiliśmy to siedząc w samolocie Malindo Air kołującym na pas startowy w Penang na rejs do Kuala Lumpur. Po trzecie, po wylądowaniu, kiedy okazało się, ze w naszych skrzynkach pocztowych znalazły się jednak poprawnie wystawione etixy, nie do końca wierzyliśmy, że linia będzie honorować tę ofertę. Koniec końców okazało się, że linia z Hong Kongu podeszła do sprawy profesjonalnie i postanowiła zabrać w podróż wszystkich, którym udało się z okazji skorzystać – posiadacze biletów elektronicznych, tacy jak my, byli wniebowzięci!
Datę podróży z Cathay Pacific wpisaliśmy w czas, który już wcześniej planowaliśmy spędzić w Azji, dostając się tam na pokładzie linii Air Astana. Pozostało nam więc domknąć podróż, planując lot z Bangkoku do Hanoi, a także rezerwując hotele po drugiej stronie Pacyfiku.
Nasze oczekiwania z podróży pierwszą klasą Cathaya były dość znaczne – bazowaliśmy je na relacjach znajomych, którzy mieli okazję gościć w „apartamentach” pierwszej klasy hongkońskiego przewoźnika, na lotach transpacyficznych. Po świetnym serwisie na pokładzie Cathay Dragon z Hanoi do Hong Kongu, nasze apetyty na niezapomniane przeżycia urosły jeszcze bardziej!
Przesiadka w Hong Kongu podczas lotu do Vancouver była stosunkowo krótka. Mieliśmy tylko chwilę, aby zajrzeć do słynnego saloniku pierwszej klasy „The Pier”. Zrobił na nas bardzo dobre wrażenie, specyficzną, spotykaną gdzieniegdzie w Azji, ale głównie w Hong Kongu wersją minimalizmu, w którym wszystko jest po coś i wszystko czemuś ma służyć. Po chwili w barze, zbieraliśmy się już do wyjścia do bramki, z której odlatywać miał nasz samolot, kiedy dostrzegliśmy na monitorach zmianę gate’u. Kto był na hongkońskim lotnisku wie, że taka zmiana oznaczać może nawet dodatkowe dwadzieścia, trzydzieści minut żwawego spaceru. Na szczęście „nasza” bramka zmieniła się na taką, oddaloną zaledwie o dziesięć minut spaceru od tej oryginalnie przypisanej do naszego lotu.
Kiedy już dotarliśmy na miejsce, okazało się, że lot opóźniony jest dodatkowo o pół godziny. Takie sytuacje bolą zwłaszcza, jeśli w pamięci ma się możliwość dłuższego zabawienia w „The Pier”. Po tym czasie, następuje, jak to zwykle na hongkońskim lotnisku bywa – jeden z najbardziej uporządkowanych procesów boardingowych na świecie. Na początek na pokład zapraszani są pasażerowie wymagający asysty (PRM), a po dłuższej chwili pasażerowie klasy pierwszej, oraz posiadacze statusu Szmaragdowego (Emerald) w programach linii należących do sojuszu Oneworld.
Pasażerowie klasy pierwszej wchodzą do samolotu drzwiami 1L. Przy drzwiach każdy z gości jest witany przez Szefa Pokładu, a następnie, po ustaleniu miejsca, odprowadzany na nie przez Członka Załogi, odpowiedzialnego za dany fragment kabiny. Pierwsza klasa na pokładzie Boeingów 777 linii Cathay Pacific znajduje się z przodu samolotu. W jej skład wchodzi sześć przestronnych, obudowanych, ale jednak otwartych „apartamentów” (suites). Najbardziej cenionym jest ten oznaczony numerem 2A. Jego unikalną własnością jest to, że w zasadzie, nikt gościowi goszczącemu w nim nie przeszkadza – od strony przejścia „sąsiad” odgrodzony jest w tym miejscu ścianą, natomiast za tym fotelem znajduje się już kabina klasy biznes. W związku z czym, prywatność i spokój w tym miejscu są największe. Z drugiej jednak strony, przy małej, sześcioosobowej kabinie nie może być mowy o zbyt dużych kłopotach z prywatnością na żadnym z foteli. Dodatkowym przyczynkiem do niemal pewnego spokoju na naszym locie jest fakt, że jest to rejs nocny. Większość pasażerów pójdzie zapewne wkrótce spać.
Wróćmy jednak do miejsca, w którym przerwaliśmy. Po odprowadzeniu na miejsce, obsługa natychmiast proponuje pomoc w spakowaniu bagażu, odwieszeniu marynarek i garsonek, oraz zbiera zamówienia na napoje powitalne. My decydujemy się na unikalny dla tego przewoźnika koktajl znany pod nazwą Cathay Delight. Stewardowie i Stewardessy nie kończą na tym swojej roli. Wdają się z gośćmi w małe pogaduszki, starają się ich od samego początku lepiej poznać. Zdecydowanie serwis jest tu bardziej osobisty, bazujący na bezpośrednim kontakcie z gośćmi, niż w nawet najznamienitszych kabinach klasy biznes. Jest to poniekąd zrozumiałe – liczba obsługi w stosunku do gości pozwala na tego typu podejście. Zanim obsługujący nas członkowie załogi pokładowej zdążą dotrzeć do galley, pojawiają się kolejni, rozdając pasażerom kosmetyczki podróżne (amenity kit), oraz piżamy. Na tym etapie niemal połowa pasażerów pierwszej klasy idzie spać.
Po chwili docierają do nas zamówione napoje, wraz mokrymi ręczniczkami i ciepłymi orzeszkami. Mamy chwilę, żeby rozejrzeć się po przestrzeni dookoła. Fotele są ogromne – najszersze jakie widzieliśmy. Nieco gorzej jest z miejscem na bagaż. Całą podróż odbywamy jedynie z bagażem podręcznym, a nasze standardowe, zgodne z wymiarami IATA walizki kabinowe ledwo mieszczą się w szafkach, będących elementami ścianki naszych „suite’ów”. Jest też pozytyw – bagażu tu umieszczanego nie trzeba podnosić, wystarczy wprowadzić na kółkach z poziomu podłogi. Mała rzecz, a cieszy. Każdy z pasażerów lecących przy burcie samolotu ma do dyspozycji trzy okna, oraz wielką „ladę” biegnącą wzdłuż kadłuba. Zwyczajowy podnóżek jest tak duży, że sam w sobie mógłby stanowić miejsce dla kolejnego pasażera. W wazoniku przy jednym z okien umieszczono piękne, żywe storczyki. Jest wygodnie, przestronnie, komfortowo i bezpretensjonalnie. Wyciągany z boku ekran można ustawić w pozycji wygodnej zarówno jeśli na fotelu siedzimy, jak i kiedy decydujemy się położyć.
W międzyczasie Stewardessa co kilka chwil zagląda do nas upewniając się, że nie potrzeba nam niczego. Podczas jednej z wizyt zamawiamy dodatkową porcję pysznego Cathay Delight, która pojawia się na blacie pod oknem w oka mgnieniu.
Kiedy wszystkie niezbędne czynności przygotowujące samolot do odlotu zostaną wykonane, obsługa kabinowa zbiera zamówienia od pasażerów, na podstawie wcześniej dystrybuowanych menu.
Krótko potem rozpoczynamy kołowanie do progu pasa startowego, z którego po chwili łagodnie unosimy się w nasz kilkunastogodzinny rejs do Vancouver.
Po kilku minutach od startu sygnalizacja „zapiąć pasy” zostaje wyłączona, a obsługa rozpoczyna przygotowania do serwisu. Przy tej okazji próbujemy ustalić czy posiłki w „apartamentach” można spożywać grupowo – miejsca dla wygodnej uczty dla minimum dwóch osób jest aż nadto. Okazuje się, że posiłki mogą być podawane w ten sposób dla dwóch osób. Postanawiamy przetestować ten wariant i rozgościć się w suite’cie 2A. Jedna osoba zajmuje tradycyjne miejsce, druga wykorzystuje jako siedzenie wspominany wcześniej podnóżek, który okazuje się mieć zainstalowane dodatkowe pasy bezpieczeństwa, tak, aby nie trzeba było przerywać posiłku i wracać na miejsce w przypadku nagłych turbulencji.
W mgnieniu okna obsługujący nas w tej chwili Mandy i Alex instalują specjalny stolik, na którym po chwili pojawia się pełen serwis kawiorowy. Oprócz puszki świeżego kawioru na lodzie, pojawiają się również świeżo upieczone bliny, posiekane jajko, oraz świeża, słodka, gęsta śmietana oraz drobno posiekany szczypiorek. Do tego obowiązkowa lampka szampana. Zadbano tutaj nawet o takie szczegóły jak specjalna łyżeczka z masy perłowej, dzięki której kawior zachowuje swój naturalny smak, niezmącony posmakiem utensyliów używanych do jego spożywania. Całość tego spektaklu przypomina bardziej serwis w wysokiej klasy restauracji, niż posiłek na pokładzie samolotu, dziesięć kilometrów nad ziemią.
Mandy i Alex co jakiś czas, dyskretnie, ale z wielką uwagą zaglądają do nas, upewniając się, że niczego nam nie brakuje, proponując usmażenie (!) dodatkowych blinów, oraz rzecz jasna, uzupełnienie kieliszków.
Po kawiorze, decydujemy się na dania główne, w tym steka z polędwicy wołowej oraz danie kuchni chińskiej. Stek podany w towarzystwie szparagów i marchewek jest soczysty, wysmażony idealnie zgodnie z zamówieniem – medium rare. Przy serwowaniu, Mandy proponuję odrobinę świeżego pieprzu, który mielony jest bezpośrednio na mięso, co dodatkowo uwydatnia jego smak i aromat. Chińskie danie, składające się z rosołu, oraz ryby z imbirem, kapusty pak choi i ryżu nieco mniej przypada nam do gustu – co jest raczej wynikiem osobistych preferencji, niż jakości posiłku. Na zakończenie próbujemy jeszcze deserów – puddingu czekoladowego z lodami waniliowymi, oraz fenomenalne świeże owoce – truskawki i maliny – w syropie różanym. Do tego pyszna, świeżo parzona, gorąca herbata.
Oprócz dania chińskiego wszystko czego mieliśmy okazję spróbować podczas tego posiłku okazało się pyszne bądź wyśmienite, a owoce skropione syropem różanym zagościły w naszym deserowym menu na stałe, na długo po odbytym locie. Najważniejszy był jednak serwis – Mandy i Alex stawali na przysłowiowych rzęsach, żeby niczego nam nie zabrakło, nie będąc przy okazji w najmniejszym nawet stopniu natarczywymi. To właśnie ich entuzjazm i profesjonalizm spowodowały, że całość tego doświadczenia można określić krótko – WOW!
Po zakończeniu posiłku rozeszliśmy się na swoje miejsca. Dream Team Mandy&Alex proponuje nam przygotowanie foteli do snu. Chętnie przystajemy na tę propozycję. Całość procesu zajmuje im w przypadku jednego fotela mniej niż 2 minuty. Po kilku fachowych ruchach, z arcywygodnego siedzenia uzyskujemy wygodne, miękko wyściełane, szerokie łóżko, które w niczym nie ustępuje wielu hotelowym odpowiednikom. Na „dobranoc” zamawiamy jeszcze świeżą porcję herbaty, która fantastycznie kołysze nas do snu.
Po kilku godzinach absolutnie wygodnego i dobrego jakościowo snu przyszedł czas na śniadanie. Załoga kabinowa budzi gości, którzy zadeklarowali chęć zjedzenia tego posiłku. Część pasażerów, ze względu na specyfikę lotu, dla którego Vancouver jest jedynie przystankiem pośrednim w drodze do celu – Nowego Jorku – decyduje się maksymalizować czas na sen i nie skorzystać z oferty tego posiłku.
W tym miejscu świetnie zgrany zespół Mandy&Alex po raz kolejny wykazują się kunsztem i prawdziwą sztuką w dostarczaniu swoim „podopiecznym” niezapomnianych wrażeń. Jeszcze w pieleszach, ledwo wybudzeni ze snu, jesteśmy świadkami rozkładania stolików, układania na nich obrusów, a to wszystko ze szklanką wody bądź soku w ręce. W mgnienia oku pojawiają się przed nami zamówione dania. Na tym rejsie spróbowaliśmy kilku wariantów posiłku – lekkiego, złożonego głównie z owoców, które podawane są na talerzu, w całej swojej soczystej, świeżej i pysznej okazałości. Do tego oczywiście Cathay Delight. I pyszna, jaśminowa herbata. Inna opcja to śniadanie w wersji chińskiej, z pierożkami oraz innymi smakołykami, przygotowanymi na parze.
Absolutnym hitem jest tu jednak przygotowywana na świeżo (!), zgodnie z preferencjami gościa jajecznica. Prosimy Mandy, aby przygotowała ją w taki sposób jak sama lubi najbardziej. Po kilkunastu minutach, w czasie których Mandy na bieżąco informuje nas o postępach przygotowań (i kłopotach ze sprzętem) na naszym stoliku ląduje pyszna, kremowa jajecznica w towarzystwie bekonu, kiełbaski oraz pieczonego pomidora. Po dziś dzień smak tego dania chodzi nam po głowie. Była to zdecydowanie najlepsza jajecznica jaką kiedykolwiek jedliśmy na pokładzie samolotu, a także jedna z trzech najlepszych jakie jedliśmy kiedykolwiek – włącznie z tą, którą przygotowujemy samodzielnie!
Dosłownie wszystko na tym locie jest fantastyczne. Być może produkt twardy Cathay Pacific na ich flagowych Boeingach 777 w pierwszej klasie nie jest najnowszy, najnowocześniejszy. Jest natomiast wygodny i przestronny, zapewniający wyśmienity komfort nawet bardzo długich podróży. Tym, co stanowi o wyjątkowości doświadczenia Cathay Pacific First Class jest jednak absolutnie fenomenalna obsługa. To dzięki podejściu Mandy i Alexa do gości, zapamiętamy ten rejs jako benchmark wszystkich przyszłych lotów w pierwszych klasach. To bardzo wysoko postawiona poprzeczka.
Dzięki takiemu podejściu załogi pokładowej, nie mieliśmy nawet ochoty wspominać, tworząc tę recenzję, o systemie rozrywki pokładowej (IFE), który nie wyróżniał się niczym specjalnym. Nie wspomnieliśmy też o przekąskach w trakcie lotu – choć spróbowaliśmy i burgera i quiche. Oba smaczne, jednak bez specjalnych uniesień. Podobnie jak w całej branży hospitality, o wyjątkowości usługi najczęściej decyduje stosunek pracowników ją dostarczających, ich podejście, entuzjazm, zaangażowanie. Tak było i w tym wypadku. Po lądowaniu na lotnisku w Vancouver z dużą niechęcią opuszczaliśmy pokład samolotu. Jeśli byłoby to tylko możliwe, chętnie polecielibyśmy z Mandy i Aleksem w kolejny taki rejs jeszcze tego samego dnia.
Po kilku dniach spędzonych na pograniczu Kanady i USA, wizycie w Staybridge Suites Seattle Downtown – Lake Union, oraz obowiązkowym plane spottingu na lotnisku PAE, przy fabryce Boeinga w Everett, nadeszła wreszcie pora na podróż powrotną.
Linie: Cathay Pacific
Lot: CX865
Trasa: YVR – HKG
Samolot: Boeing B777
Klasa: F (pierwsza)
Czas planowy: 02.20 – 06.45 (+1)
Na lotnisku w Vancouver odprawa na loty Cathay Pacific do Hong Kongu rozpoczyna się na trzy i pół godziny przed planowanym odlotem. Nasz lot, CX865, jest jednak częścią dwuetapowego połączenia, które rozpoczyna się w Nowym Jorku, ląduje na chwilę w Vancouver i po krótkiej chwili leci dalej do Hong Kongu. W związku z taką konfiguracją części połączeń, odprawa na nasz rejs jest możliwa już na cztery godziny przed startem. W naszym przypadku nie jest to jednak aż tak istotne – podróżujemy tylko z bagażami podręcznymi, odprawiliśmy się przez internet, więc w zasadzie moglibyśmy ominąć stanowiska odprawy i udać się bezpośrednio do strefy sterylnej lotniska. Mimo wszystko, na pamiątkę, odbieramy papierowe wersje biletów i z nimi przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa.
Na lotnisku w Vancouver Cathay Pacific posiada swój własny salonik biznesowy. Nie ma tu osobnego lounge dla pasażerów klasy pierwszej. Czas przed lotem spędzamy podziwiając widoki na płytę lotniska, odwiedzając ikoniczny noodle bar, oraz biorąc prysznic, aby odświeżyć się przed lotem.
Samolot z Nowego Jorku, którym polecimy w naszą drogę, ląduje tego dnia przed czasem. Chwilę potem, do saloniku wchodzi spora grupa pasażerów – to goście, którzy przylecieli z portu początkowego i zgodnie z procedurami, musieli opuścić pokład na czas postoju samolotu w Vancouver.
Po nadejściu godziny rozpoczęcia boardingu, mimo lekkiego chaosu w okolicy bramek wejścia na pokład, wreszcie, po uprzednim zaproszeniu na pokład pasażerów wymagających asysty (PRM), zostajemy wpuszczeni na pokład. Przy wejściu sprawdzane są karty pokładowe, a pasażerowie kierowani są na odpowiednie miejsca. Na pokładzie również jest nieco chaotycznie. W odróżnieniu od naszego oryginalnego lotu, nikt nie odprowadza pasażerów pierwszej klasy do ich foteli, a co za tym idzie, nikt nie pomaga im z bagażami, czy ubraniami wierzchnimi.
Na wizytę któregoś z Członków załogi przyjdzie nam czekać niemal kwadrans. Rozpoczęcie serwisu jest nieco rozczarowujące – próbujemy zamówić Cathay Delight, który według słów załogi, pojawia się na tej trasie jedynie co drugi miesiąc (alternating months). Dziwi nas to nieco, bo piliśmy go kilka dni wcześniej na locie do Vancouver, a dodatkowo jest to jedna z opcji wymienionych we wręczonym nam właśnie menu. Nie dyskutujemy, zamawiamy herbatę i szampana. W czasie zamawiania napojów, pojawia się drugi Steward, roznoszący pasażerom kosmetyczki podróżne, oraz piżamy.
Cathay Pacific oferuje pasażerom pierwszej klasy możliwość zamawiania posiłku w dowolnym niemal czasie podczas lotu. Jako, że mamy w planach nieco pracy, staramy się uzgodnić z załogą najlepszą możliwą porę na jedzenie. Okazuje się, że przygotowanie posiłku trwa około dwudziestu, trzydziestu minut, w związku z czym, z takim wyprzedzeniem najlepiej będzie poinformować Załogę o gotowości na posiłek.
Krótko potem samolot wypychany jest ze stanowiska postojowego, na ekranach monitorów wyświetlana jest instrukcja bezpieczeństwa, a po krótkim kołowaniu na pas startowy i rozbiegu, opuszczamy deszczowe Vancouver i kierujemy na zachód, nad Pacyfik.
Po wyłączeniu sygnalizacji „zapiąć pasy” Załoga pokładowa zbiera zamówienia na napoje, które serwowane są bardzo szybko. Nasza herbata earl grey zostaje pomylona z zieloną herbatą, ale pomyłkę udaje się szybko wyjaśnić. Po chwili do napojów dołączają orzeszki. W tym momencie decydujemy się na przekąskę w postaci kawioru. Cały serwis wygląda podobnie jak na poprzednim locie, z tą różnicą, że tym razem nie decydujemy się na biesiadowanie w większym gronie. Niestety, już w tym momencie zaczynają się kolejne, poza brakiem Cathay Delight zgrzyty. Do posiłku nie dostajemy, poza łyżeczką z masy perłowej, żadnych innych sztućców. Nie wszyscy dostają też pełen komplet dodatków do kawioru. Stewardessy nie reagują również na wezwania przy pomocy specjalnego przycisku. Zanim doczekamy się wizyty kogoś z załogi pokładowej, mija ponad dziesięć minut. Po tym sztućce są dostarczane już dość szybko, ale trudno w tym przypadku mówić o serwisie na najwyższym poziomie.
Na posiłki decydujemy się o różnych porach. Tutaj również serwis jest nierówny. Podczas zamawiania steka z wołowiny nie jesteśmy pytani o oczekiwany stopień wysmażenia. Co prawda mięso dociera do nas przygotowane tak jak lubimy, ale mamy poważne wątpliwości co do tego, czy nasze oczekiwania zostały wyczytane z naszych myśli, czy po prostu jest to domyślny sposób podania tego dania. Pasażerowie preferujący mięso well done nie byliby wniebowzięci. Sam stek jest smaczny, soczysty, rozpływa się w ustach, a chrupiąca marchewka świetnie uzupełnia go zarówno pod względem smaku, jak i struktury. Inny problem wystąpił podczas zamawiania wina do obiadu – okazuje się, że to rekomendowane przez stewardessę nie znajduje się na pokładzie. W zamian dostajemy wino z klasy biznes.
Na plus tego posiłku zaliczyć można podaną wcześniej gęstą zupę na bazie imbiru i trawy cytrynowej, z dodatkiem mleczka kokosowego – jest gorąca i rozgrzewająca sama w sobie. W ramach deseru skusiliśmy się na fondant w towarzystwie lodów waniliowych. Wilgotne i mięciutkie ciasto skrywa w swoim wnętrzu istną rzekę płynnej, czekoladowej masy. Lody w temperaturze idealnej do jedzenia są świetnym uzupełnieniem tego dania, podobnie jak świeżo przygotowana kawa cappucino. Jako ciekawostka – przy zamawianiu tego napoju mamy możliwość wyboru jednego z wielu rodzajów produktów mlecznych, w tym również kilku rodzajów mleka roślinnych. Zaskoczenie i pełen szacunek za takie podejście i przygotowanie do sprawy.
Innymi daniami, których spróbowaliśmy na tym locie, były między innymi – rosół z młodym kokosem w roli makaronu. Pomysł nieco zaskakujący, ale bardzo smaczny i pasujący do siebie – lekko słodkawy, miękki miąższ młodego kokosa, świetnie uzupełniał smak rosołu i był miłym akcentem „na ząb” w tym daniu, które wzbogacono również o serwowane oddzielnie kawałki rwanego kurczaka z nudlami z mąki ryżowej. Przygotowany i podawany na sposób chiński dorsz z warzywami, serwowany z ryżem, nie wydał nam się za to w żaden sposób wyjątkowy, lub nawet warty zapamiętania.
Po skończonej pracy i posiłkach, poprosiliśmy załogę o przygotowanie miejsc do snu. Wygodnie pościelone łóżko zachęcało do odpoczynku, jednak duże różnice czasu na tej wyprawie sprawiały, że sen nie przychodził. Po kilku godzinach kręcenia się w wygodnym łożu i wizycie szefowej pokładu, rozumiejącej chyba nasz problem ze snem, daliśmy się raz jeszcze skusić na wypróbowanie menu przekąsek. Tym razem znów burger i quiche. Dorodna buła, z porządnym kawałkiem mięsa i góry innych dodatków oraz grubo krojone frytki były świetną receptą na sen. Quiche był nieco zbyt wysuszony jak na nasz gust. Po podaniu szklanki soku pomarańczowego i czekoladek, udało nam się w końcu zasnąć.
Po kilku godzinach snu, zostaliśmy, zgodnie z prośbą, obudzeni na śniadanie. Wybraliśmy nieco wcześniejszą porę na ten posiłek, aby pozwolić załodze w spokoju rozłożyć pracę, a nie być świadkami jej spiętrzenia w czasie, kiedy cała reszta pasażerów będzie chciała spożyć pierwszy posiłek dnia.
Na wstępie pytamy o możliwość skorzystania raz jeszcze z serwisu z kawiorem. Po chwili ustalania faktów, okazuje się, że z pozostałych elementów da się coś złożyć, ale nie będzie to pełen serwis. Finalnie, okazało się, że możemy otrzymać podwójną porcję kawioru, z niepełną porcją blinów i bez perłowej łyżeczki. Przez myśl nam nawet nie przeszło wybrzydzanie w takiej sytuacji, biorąc pod uwagę szczególnie podwójną dawkę rybiej ikry. Nie zraziła nas nawet informacja, ze kilka godzin wcześniej skończył się także szampan przeznaczony dla pasażerów klasy pierwszej. Stewardesa zaproponowała ten serwowany w klasie biznes, albo zmrożoną wódkę. Parowanie potraw z napojami dobre, ale mimo to zdecydowaliśmy się tylko białe wino i wodę.
W temacie śniadań znów badamy szeroko – w jednej wersji zamawiamy owoce, muesli, oraz jajka sadzone z ziemniaczkami gratin oraz grillowanym pomidorem. Najjaśniejszym punktem tego zestawu są bezwzględnie świeże i niespotykanie soczyste owoce, tak jakby przygotowywane był chwilkę wcześniej. Ani jajka ani ziemniaczki nie są atrakcyjne, zarówno pod względem wizualnym jak i smakowym.
W kolejnym zestawie prosimy o jajecznicę z kiełbaskami, gratin i pomidorem. Na talerzu przed nami lądują za to jajka sadzone. Załoga kolejny raz pomyliła zamówienia. Przy próbie zwrócenia uwagi na niezgodność dania z tym, co zamówiliśmy, Stewardesa stwierdza, że może nie dać się przygotować jajecznicy, ze względu na zbyt małą ilość jajek na pokładzie. To rzeczywiście problem – na wysokości dziesięciu tysięcy metrów trudno na szybko wyskoczyć po jajka do pobliskiego 7-eleven! Mimo wszystko po kilkunastu minutach talerz z daniami śniadaniowymi wraca do nas, tym razem cały zestaw powiększony jest dodatkowo o jajecznicę. Rozumiemy, popieramy i stosujemy filozofię zero waste, ale ten jeden jedyny raz załoga mogłaby nie próbować podawać nam powtórnie jajek sadzonych, których konsumpcji odmówiliśmy kwadrans wcześniej.
Niestety, pozostała część śniadania, poza jajecznicą, jest już zimna, a jajecznica ma się nijak do tej, którą na poprzednim locie wyczarowała Mandy. Duże rozczarowanie. Pozostaje nam już tylko kontemplacja problemów pierwszego świata w towarzystwie dzbanka herbaty i koktajlu owocowego.
Chwilę po skończonym posiłku naczynia znikają ze stolików, a w kabinie zaczynają się przygotowania do lądowania.
Na lotnisku w Hong Kongu przyziemiamy na ponad godzinę przed planowanym, rozkładowym czasem, co skutkuje długim kołowaniem i oczekiwaniem na ziemi na wolną bramkę (gate).
Po opuszczeniu pokładu, udajemy się do saloniku pierwszej klasy „The Wing”, gdzie po krótkim oczekiwaniu możemy skorzystać z wygodnych pokoi kąpielowych z wanną, prysznicem, toaletą, a nawet leżanką. Po odświeżeniu się i wizycie w słynnym Champagne Bar i restauracji a’la carte, udajemy się do saloniku „The Pier”, aby tam, w specjalnych kabinach, zażyć nieco snu w oczekiwaniu na kolejny lot, tym razem na pokładzie Cathay Dragon, w kabinie business, w rejsie do Hanoi.
Jak łatwo się przekonać z naszej relacji, porównując nasze dwa loty w kabinie First Class linii Cathay Pacific, gdzie poza marginalnymi różnicami w ofercie, całość naszego doświadczenia była na wskroś różna. Wszystko to wynika z prostego i oczywistego faktu – najważniejszym elementem perfekcyjnej usługi, na dowolnym poziomie – czy będzie to klasa ekonomiczna, czy pierwsza – są ludzie. Mandy i Alex są dla nas uosobieniem tego, co słyszeliśmy od zawsze w relacjach znajomych na temat Cathay Pacific – zgrany zespół, zorientowany na swoich gości jako ludzi, a nie na serwis ze skryptu. Nie da się tego niestety powiedzieć o załodze naszego lotu powrotnego.
Mimo wszystko, uważamy nasze loty w pierwszej klasie Cathay Pacific za udane. Brakowało nam na pokładach dostępu do wifi – linia jest w trakcie wyposażania swoich samolotów w niezbędne urządzenia, my po prostu trafiliśmy na egzemplarze jeszcze przed zmianami. Od czasu naszych lotów zmienił się również nieco serwis miękki na pokładach przewoźnika – teraz pasażerowie First Class mogą się cieszyć z jeszcze wygodniejszego snu, który gwarantują im między innymi dodatkowe materace i lepszej jakości pościel.
Biorąc pod uwagę cenę naszego lotu, nie mielibyśmy żadnych obiekcji, przed skorzystaniem z podobnej oferty podobnie. Szczególnie, jeśli w lotach towarzyszył by nam dream team – Mandy i Alex.
Like this:
LikeLoading...
Podobne
2 thoughts to “Recenzja: Cathay Pacific – Klasa Pierwsza w Boeing B777 Hong Kong – Vancouver – Hong Kong”
Skąd Państwo otrzymujecie informacje o takich promocjach ?
Łatwe i trudne pytanie zarazem. Powiedzielibyśmy, że z internetu, ale nie chcielibyśmy, aby nasza odpowiedź była zdawkowa. Niemniej, fakt jest taki, że w internecie jest wiele miejsc, w których fascynaci podróży dzielą się swoimi znaleziskami. Ponadto, mamy grono Znajomych i Przyjaciół, z którymi dzielimy podróżniczą pasję – często to Oni podsyłają nam takie łase kąski 🙂
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Skąd Państwo otrzymujecie informacje o takich promocjach ?
Łatwe i trudne pytanie zarazem. Powiedzielibyśmy, że z internetu, ale nie chcielibyśmy, aby nasza odpowiedź była zdawkowa. Niemniej, fakt jest taki, że w internecie jest wiele miejsc, w których fascynaci podróży dzielą się swoimi znaleziskami. Ponadto, mamy grono Znajomych i Przyjaciół, z którymi dzielimy podróżniczą pasję – często to Oni podsyłają nam takie łase kąski 🙂